Kalendarz Kacpra Żuka był ostatnio dość monotonny: turniej, powrót do domu na kilka dni, znów wyjazd, znów powrót i tak przez siedem tygodni. Bilans co najmniej przyzwoity – cztery starty w challengerach, trzy ćwierćfinały (w tym jeden po wyjściu z eliminacji) i na deser finał w Sankt Petersburgu.
Tuzin meczów wygranych, tylko cztery przegrane. Na liście pokonanych nazwiska znane nawet z zawodów wielkoszlemowych – Peter Gojowczyk, Tobias Kamke, Jack Sock, Igor Sijsling… Efekt? Awans w rankingu ATP z 267. na 216. miejsce.
– Było w tym mnóstwo przypadku, bo jechałem tam, gdzie pozwalał ranking. Tak się złożyło, że pozwalał w co drugim tygodniu, więc musiałem wracać do domu i czekać – tłumaczy.
- miejsce nie jest wcale tak odległe, jak wydaje się laikom. Hubert Hurkacz potrzebował niecałych siedmiu miesięcy, aby z tych okolic rankingu przebić się do czołowej setki. Kamilowi Majchrzakowi zajęło to nieco ponad trzy razy więcej czasu, a ile zajmie Kacprowi?
– Myślałem nawet, że Hubert zrobił to jeszcze szybciej. Ja nie planuję, aby za pół roku czy rok być na konkretnym miejscu. To dodatkowa, niepotrzebna presja. Skupiam się na ciężkiej pracy, której rezultaty już chyba widać. Teraz mogę myśleć nawet o eliminacjach do turniejów Wielkiego Szlema. Bardzo chciałbym zagrać na Wimbledonie. Byłem tam jako junior. To mój ulubiony, wręcz wymarzony turniej.
- miejsce jest nie tylko niezbyt odległe, ale przede wszystkim nie jest szczytem możliwości Kacpra, a tym bardziej szczytem jego ambicji. Tu i teraz trzeba jednak się z niego cieszyć, bo po pierwsze to najwyższa lokata w jego dotychczasowej karierze, a po drugie dobry punkt wyjścia. Praktycznie wszystkie challengery są teraz przed Kacprem szeroko otwarte, a i eliminacje do niektórych turniejów głównego cyklu też mogą być lekko uchylone. To najbardziej oczywista droga na Roland Garrosy, Wimbledony i inne Openy.